Ze scen warszawskich Różewicz i Grochowiak
Z kogo się śmiejecie?
Poeta śmieje się sam z siebie. I z otoczenia, które go stawia na piedestał, zamienia w marmur czy gips. Żywy a już posągowy. Laurenty, laury, wieńce, medale, popiersia,chwała, chwała, cześć mu, cześć! Poeta śmieje się sam z siebie. Wypchany ptak ze starymi piórami, bełkot frazeologii, pustka, błazeństwo, maski dla innych, kokietowanie myślą samobójstwa, poza życia, erotyczne tęsknoty, wspominki młodości, trawa, dużo trawy, ziele tak przydatne mistrzowi słowa.
Z kogo się śmiejecie?
Widownia śmieje się z poety i z samej siebie, bo jest złapana w pułapkę dobrego teatru. W krzywym zwierciadle konceptów autora i reżysera rozpoznaje i dostrzega siebie: jak ze czcią słucha gosposi Pelasi w roli kustosza oprowadzającego po mieszkaniu-muzeum, jak spaceruje na czworakach razem z Nieśmiertelnym, jak martwi się, gdzie mu przypiąć medale, jak oklaskuje teatralne chodzenie na głowie i wszelkie absurdy współczesnej sceny, jak czyjeś bzdury bierze za głębię mądrości, jak kontempluje często wielkie Zero. Sztuka nosi podtytuł: tragikomedia. Ta "tragiczność" to raczej żart. Jest to po prostu dobra komedia, zaproszenie do wspólnej zabawy, w myśl zasady, że nie ma tak poważnej rzeczy, z której nie można żartować. Jeśli zaś są to sprawy autorowi bliskie: literatura, twórca, odbiorca, tym większa dlań chwała. Za umiejętność patrzenia z dystansu, za talent karykaturzysty. A każda dobra satyra, inteligentna kpina na swój sposób, przekornie służy także i prawdzie. Jerzy Jarocki, reżyser "od Różewicza", może poszczycić się nowym sukcesem. Stworzył barwne widowisko-zabawę. Zmienił układ kilku scen dla większej zwartości, zdynamizował ruch, urozmaicił ciąg sytuacji i zachowań się postaci (często wymagających dużej sprawności fizycznej od aktorów) na zasadzie komicznej ilustracji wygłaszanego tekstu, bądź też absurdalnej odwrotności. Współpraca ze scenografem i muzykiem dała pożądany rezultat. Ot, chociażby świetny Pudel. Na głowie czarna, olbrzymia peruka a'la Ludwik XIV,w sylwetce coś z psa, coś z centaura, w sumie Mefisto (bo motyw Fausta i Małgorzaty tu poruszono, a jakże!); krótki, rytmiczny wiersz Różewicza odśpiewany dowcipnie przez Józefa Nowaka jak w operze buffo. Dobra muzyka Stanisława Radwana ma tu zresztą poczesne miejsce. Punkt ciężkości (czy raczej lekkości) zmienia się często i przechodzi kolejno: na słowo, ruch, sytuację, obraz, muzykę. Wszystkie elementy współgrają z sobą zręcznie 1 sprawnie. Bardziej grymaśny widz znajdzie kilka momentów już może przeciągniętych w pomyśle, ale całość spektaklu ma dobry klimat komediowy i swój rytm. Znakomite są ramy: wprowadzenie w nastrój przez lament, żałobno-komiczny zaśpiew Pelasi i scena końcowa, gdy Laurenty ulatuje ptakiem srebrzystym w przestworza, a ze skrzydeł sypie się deszcz piór na ogłupiały w zachwyceniu tłum wielbicieli. Ważną dla wymowy sztuki postać gosposi reżyser jeszcze bardziej uwypuklił, łącząc jej rolę z rolą wdowy, każąc Pelasi bardziej wyraziście eksponować swoją osobę. Ryszarda Hanin może więc się wygrać i robi to z talentem i dowcipem. Pelasia wprowadza sobą zmysł realizmu, konkretność, codzienność. Jej "zupa na stole" przywołuje rozgrymaszonego i dziwaczącego poetę do porządku. Ona pilnuje jego kultu, jest szefem reklamy, kieruje ruchem gości, rządzi sprawami osobistymi. Komicznie dwoista w stylu mowy i funkcjach działania: prosta służąca i intelektualistka. Ona też właśnie ze swą trzeźwością i praktyczną umiejętnością wyciągania korzyści z każdej sytuacji zapanuje ostatecznie, niby pogromca z biczem, w cyrku ludzi bez twarzy i postawy, pełzających na czworakach, żałosnych, nijakich. Laurenty - poeta. Jakże inny w rzeczywistości niż z gipsowego popiersia, jubileuszowej laurki, uczonej dysertacji. Żądny cielesnych uciech, chory na łuszczycę języka, choć chciałby mówić prawdę, wewnętrznie jałowy i pusty, o głosie, zamiast sielankowego lub apokaliptycznego - byle jakim. Który zagubił w życiu trzecią jedność: akcję. Trudna rola (a doskonale zagrana) Zbigniewa Zapasiewicza, ofiarnie błaznującego. Na czworakach. Ciągle na czworakach. Co to za manifestacja? Przeciw komu? Domyśl się widzu z pierwszego i dalszego rzędu, z parteru i balkonu. Bijąc brawa po zakończeniu udanego przedstawienia pozostaje mi tylko życzyć naszemu teatrowi, aby odzyskał trwalej zdolność śmiechu. Jak Laurenty: sam z siebie.
Po sympatycznym, zakochanym w księżycu i antystrasznomieszczańskim "Porfirionie osiełku" Gałczyńskiego, po miłych uroczystościach jubileuszowych w "Chorym z urojenia" Moliera utalentowanego i zasłużonego aktora Tadeusza Fijewskiego, Teatr Polski wystawił na Scenie Kameralnej nowość: "Lęki poranne" Grochowiaka. Jest to sztuka o słabości. O ludzkiej słabości na przykładzie alkoholizmu. Nałóg ten wprowadza rozkład w psychikę, marnuje wartości człowieka. Alf, dawny fryzjer, potem właściciel kliniki dla lalek, opanowany przez lęki, koszmary, osamotniony, zdesperowany swą sytuacją, po krótkich próbach wydźwignięcia się z tej nędzy moralnej, załamuje się ostatecznie szukając ratunku w śmierci. Nie potrzeba być demonem zbrodniczych instynktów, ucieleśnieniem szatana, aby niszczyć wokół siebie dobro. Można kochać rodzinę i pracę, być wrażliwym na piękno życia a jednak je rujnować. Zło karmi się słabością. Bezduszność, egoizm, głupota otoczenia temu dopomaga. Grochowiak dobrze wyczuwa psychikę zagubionego człowieka, bystrze obserwuje ludzkie powiązania, trafnie ukazuje wycinek współczesnej obyczajowości, żałosną codzienność wielu ludzi. Potępiamy zło, słabości współczujemy. Pomaga temu Bronisław Pawlik, który zagrał Alfa głęboko i prawdziwie. Dobrą postać dozorczyni domu stworzyła Justyna Kreczmarowa, a Adam Mularczyk zabłysnął w epizodzie kompana-pijaczyny. Dobry tekst, przekazujący szereg gorzkich ale słusznych uwag, prawdziwość obserwacji życia, rzetelna gra - oto zasadnicze walory przedstawienia, które można głęboko przeżyć. Tak więc poeci: Różewicz i Grochowiak ratują honor bieżącego warszawskiego sezonu. Sezonu, który rozwija się z trudem, powoli, bez mocniejszych barw i akcentów.